Poza strefą…….
Jak się posłucha wszelkiego rodzaju „kołczy” i specjalistów od rozwoju to cięgle się słyszy magiczne sformułowanie. Musisz wyjść poza swoją strefę komfortu.
Fajne zdanie co w skrócie znaczy zapieprzaj ciężej to ( może ) będziesz miał lepsze efekty.
Zapieprzaj ciężej w pracy i podejmuj się zadań na których się nie znasz lub się ich obawiasz, dźwigaj więcej, rób więcej powtórzeń, lub wykonuj trudniejsze ćwiczenia by mieć BARDZIEJ ciało.
Jak coś jebnie, to cóż … za mało się znałeś, starałeś, wiedziałeś.
Znaczy nie oszukujmy się, to jest jedyna forma rozwoju. Wykonanie czynności której do tej pory nie wykonywałeś. Bo wykonując cały czas to samo, poza tym, że dojdziemy do perfekcji w tym konkretnym miejscu…. Nie rozwinie naszych horyzontów.
Takie bezpieczne dreptanie w miejscu bo krok w przód może nam zaszkodzić gdyż przed nami może się czaić niebezpieczeństwo.
Tak więc co do zasady sformułowanie, wyjdź poza strefę komfortu, poza tym że jest modne, niesie za sobą sporo racji. Tyle że w moim przekonaniu największym problemem jest to, że taki marsz ku rozwojowi musi być choć trochę …. Przemyślany.
Pamiętacie jak narzekałem że machałem pomocą dla powodzian i coś mnie w plecach raczyło się popsuć ? To był typowy rozwój bez pomyślunku. Chciałem się specjalizować w dźwiganiu i nie przemyślałem tematu. Wyszedłem ze strefy komfortu moich fizycznych możliwości i mokra ściera rzeczywistości dała mi w pysk, mówiąc że błazen jestem. A wystarczyło nie łapać się za ciężki .. nie pochylać .. i pomógł bym bardziej niż rzucając się na uraaaaa.
Bo czy prywatnie, czy zawodowo, warto poświęcić parę chwil na to, czy wyjście ze strefy komfortu ma choć trochę sensu i minimalne szanse powodzenia.
W końcu nawet wychodząc z domu nie zakładamy losowych ubrań w losowej kolejności, bo potem moglibyśmy wyglądać jak Superman i mieć na sobie obcisły trykot i gacie założone na wierzch.
Kłopot z takim wychodzeniem ze strefy komfortu, jest taki, że wymaga świadomego wykonania czegoś na co niekoniecznie mamy ochotę, ze śladem planowania i świadomością konsekwencji. A przede wszystkim z tego, że sami tego chcemy a nie dlatego, że ktoś nam mówi że tak trzeba.
Bo konsekwencje tej decyzji poniesiemy my, a nie nasz doradca ( no chyba że przez przypadek jesteśmy kierowcą F1 lub Igą Ś, i doradca pracuje u nas na etat …. ale to troszkę inna bajka ).
Już pisałem wcześniej, rozwój jest czymś dobrym. Pozwala nam poszerzyć horyzonty i osiągnąć więcej niż mogliśmy do tej pory. Ale zawsze trzeba pamiętać o drugiej stronie medalu.
Że czasem po prostu nie warto. Bo może się okazać, że ktoś kto nam zarzuca stagnacje i brak chęci by coś zmienić, niekoniecznie dba o nasze dobro, tylko wypowiada łatwe frazesy, lub jest zainteresowany wyłącznie rozwiązaniem własnych problemów ( na przykład finansowych ).
Swoją drogą, czasem bywa tak, że zasadniczo nie ma żadnego wpływu na to czy spokojnie siedzimy w papuciach w strefie komfortu, czy walczymy o przetrwanie poza nią.
Los wrzuca nam piłeczkę i do wyboru mamy płynąć lub tonąć.
Może mi tylko ktoś powiedzieć, czemu ostatnio mam tak, że czuję się jakbym do strefy komfortu wpadał tylko po to by ubranie zmienić przed wyjściem w kolejną burzę?
Ok .. część tego co przede mną stoi, było w jakiś sposób planowane. Spotkanie z Sharepointem, planowanie czegoś co obejmie swym zasięgiem docelowo paręset ludzi, zmiana rozwiązań zabezpieczeń infrastruktury, nawet ta cholerna przebudowa całej sieci była w planach. Paru dziwacznych awarii, które nie miały prawa się darzyć i wprawiły w zakłopotanie paru specjalistów jednak w planach nie było. Nie było tez w planach, że muszę wrócić do poważniejszego dbania o siebie, więcej się ruszać i mniej żreć. A te dwie rzeczy są już cholernie nie komfortowe.