Dzień drugi … pienię się po całej okolicy

Poranek rozpoczął się od dylematu. W planach było Białą Wodą podejście na przełęcz Rozdziela potem w kierunku Wysokiej i do Durbaszki… ale .. niechcący ta drogę zaliczyłem poprzedniego dnia, tyle że  druga stronę. Poza tym na znajomym profilu w Instagramie pojawiły się zdjęcia trasy spływu Dunajcem.

To co było na fotkach z lekka przemieliło mi mózg.

W końcu szybka decyzja i polowanie na bus do Szczawnicy, który o dziwo nie dość że jest to na dodatek jeździ nawet dość regularnie, choć oczywiście niekoniecznie w tym momencie kiedy bym sobie życzył.

Nie żebym narzekał, bo dało to okazję do lotniczego sprawdzenia jak wygląda pobliski kościółek oraz wlot wąwozu Homole rozpoczynający się tuż przy Jaworkach.

Bus przyjechał więc w drogę. Szczawnica przywitała swoim typowym klimatem. Z jednej strony spacerowicze snujący się po chodnikach, z drugiej turyści który mają tu punkt przesiadkowy. Rodziny z dziećmi, młodzież oraz staruszkowie tworzą barwną mieszankę ożywiającą centrum tego miasteczka, natomiast im bardziej się od „centrum” oddalamy tym robi się ciszej i spokojniej. Ja szybko w dół i ……….. wypożyczalnia rowerów.

Wstyd się przyznać.

Tym razem zero przyjemności z jazdy na rowerze.. tym razem czysta wydajność, czas zaszaleć i biorę elektryka. Z lekką obawą przyznaję się panu że z całym majdanem co mam na plecach to chyb bliżej 130 kg i dostaje maszynę. Jest 10 – czas rozpocząć wyścig z czasem. W planach podróż pod Czerwony Klasztor, potem powrót do Szczawnicy i marsz do Durbaszki.

Droga do klasztoru, skąd inąd już całkiem nieźle znana bynajmniej się nie dłuży. Widoki obłędne i trzeba się co chwilę zatrzymać by zrobić zdjęcie lub choć się pogapić. Wokół mnie ludzi niewiele i większość z nich obładowana sprzętem. To chyba moment gdy 90% osób na tej drodze to fotografowie. Amatorzy jak ja, ewidentnie bardziej profesjonalni i tacy co wręcz grupkami się przemieszczają bo jedna osoba nie udźwignie tych wszystkich obiektywów filtrów i statywów.

Ja pomykam między nimi, rower niesie a za każdym zakrętem kolejne widoki, kolejne zachwyty. Widok na Sokolice i pomału ukazujące się Trzy Korony które moim skromnym zdaniem zdecydowanie lepiej wyglądają z tej perspektywy niż z nich samych.

Czerwony Klasztor i postój. Rzut okiem na zegarek i …. No jest średnio. Mając w głowie ile jeszcze przede mną trochę nie mam okazji by odpocząć, tym bardziej, że niestety zaczyna się robić coraz gęściej. Czas wracać.

Droga ta sama ….. a widoki inne.

Godzina do przodu i inne ułożenie słońca daje zmianę w krajobrazie. Skalne ściany odbijające się w wodzie, drzewa których kolory nabierają intensywności dają kolejne ujęcia i wspomnienia.

Powrót do Szczawnicy zwrot roweru i pakuje się na krzesełko – kierunek Palenica. Chwila widoku na Tatry, parę minut dronem i czas na szlak. Po poprzednim dniu lekka obawa przed błotkiem ale nie jest źle.

Przede mną rodzinka, pan niezadowolony bo błoto, pani kręci głowa że oznaczenia szlaków do dupy, dziewczynka milczy. Rodzice wypominają sobie kto i co, a mi żal dzieciaka … cóż … niektórzy ewidentnie nie umieją czerpać z radości z tego, że mogą i mają okazje być w górach a bardziej zainteresowani są tym kto ile piw i co mają robić wieczorem.

Idę dalej

Rodzina na szczęście skręciła w druga stronę więc cisza i spokój. Poniedziałek. Ludzi mniej i można napawać się odgłosami przyrody. Widoki z mojego punktu widzenia nieco mniej ciekawe niż dzień wcześniej, bo … no cóż .. z góry na Szczawnicę wijącą się w dole, a Słowacja zaś za szpalerem drzew. Cóż … pierwszy postój i kolejne loty.

Trochę odpoczynku i idziemy dalej. Wstyd przyznać w dużym stopniu na pamięć, bo to nie pierwszy raz na tym szlaku.

Cholera… ja po prostu lubię klimat Pienin. Górki takie w sam raz na mój poziom taternictwa, a jak się człowiek dobrze wstrzeli z pogodą i widoki i klimat sprzyjający temu by po prostu wyrzucić z głowy wszystko to co tam się zalęgło …

Lęki, stresy, to wszystko co boli i nie daje spać po nocach.

Można usiąść zagapić się i zapomnieć, a nawet jak przesadzimy to w dole widać przyjazne światła mówiące, że gdzieś zawsze dojdziesz.

Kolejny postój to moja ulubiona przełącz pod Huściawą, z niestety niedostępnym dla drona i jakże kuszącym Rabsztynem i majestatyczną panoramą na Tatry.

Tutaj dłuższy postój, przerwa na latanie, odpoczynek i gapienie się w niebo.

Dalsza trasa to dwie opcje, wersja prosta idąca za szlakiem i druga piętrząca się nad głową to podejście pod Wysoki Wierch. Podejście nieoficjalne bo szlak wiedzie dookoła, i mówiąc delikatnie nieco strome ale… no nie ja nie wejdę?

Wlazłem.

Z przystankami, jęzorem na plecach i przeklinając plecak, starość i durne pomysły dotarłem na szczyt który z początku ku mojemu zaskoczeniu wydający się pusty dawał kolejny piękny widok na chylące się pomału ku zachodowi słońce nad Tatrami. Zaskoczenie z pustki, szybko się wyjaśnia, bo już po paru krokach okazuje się że ludzie są i to w całkiem sporej ilości, ale rozłożeni na kocach i pod drzewami w ciszy oczekujący na końcowy spektakl dnia. Ciche rozmowy i spokój… uśmiechnięci .. odprężeni czekają…

Wycofuje się by nie przeszkadzać, tym bardziej że w planach mam zachód słońca dorwać z drona który cichy niestety nie jest. Jeszcze w oddaleniu szybki start maluchem by złapać parę ujęć. Trzeba uważać bo szczytem idzie granica a przekroczyć nie wolno ale parę fajnych fotek i filmów jest, i  zmykam dalej by nie przeszkadzać.

Wreszcie jest….. podejście pod Durbaszkę i szybki start. Jak zwykle zamarudziłem … podejście pod Wysoki Wierch nieco czasowo dało w kość ale na miejsce docieram na styk z zachodzącym słońcem.

Dron robi zdjęcia, ja sobie znajduje miejscówkę stoje i się gapię …

Aż o końca… aż do momentu gdy ostatnie promienie znikają za odległymi szczytami. Czas się zbierać, tym bardzije że w przeciwieństwie do towarzystwa z Wysokiego Wierchu jestem sam.

Ruszam mijając schronisko do którego poraz kolejny nie udało mi się dotrzeć i ruszam w dół w kierunku Jaworek. Szlak techniczny wije się po zboczu i zahacza o las a wokoło błyskawicznie zapada zmrok. No szczerze mówiąc komfortowo nie jest. Dobrze że przygotowany na taki scenariusz w plecaku czołówka a w ręku latarka. Szybki trawers po zboczu i jestem na asfalcie przy wąwozie. Czas do domu.

Jeszcze tylko wyjaśnić gospodyni, że nie nie zamierzam się przekręcić u Niej na kwaterze, tylko musze chwilę odzipnąć by dać radę wdrapać się na drugie piętro.

Z kolacji nici … nie dam rady zejść do kuchni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *