Wspomnienia z bajki..
Dzisiaj będzie trochę nietypowo, nieco nie po mojemu. Dzisiaj zaproszę Was na wspomnienia z Wakacji.
W tym roku znowu za miejsce wypoczynku robiła mi Chorwacja. Z jednej strony gorąco i słońce przed którym usilnie muszę się chować, z drugiej…. hmmm w skrócie… klimat, widoki i totalny luz.
Tutaj jedna uwaga. Jako wielbiciel serialu o katastrofach lotniczych, właściciel bujnej wyobraźni i świadomy braków w rejonach skrzydeł, nie zhańbiłem się nigdy podróży w tamte rejony samolotem. Zawsze na czterech kołach, i własnym sumptem. Zresztą .. nie oszukujmy się ¾ drogi to równe autostrady, nudne wielopasmówki i ( w miarę ) kulturalni tambylcy. Podróż dzielona na dwa etapy zazwyczaj jest pozbawiona większych wyzwań ( no może poza pilnowaniem by benzynki nie zabrakło ) i jak dla mnie ma tylko jedną wadę. Zazwyczaj po 3 godzinach zaczynam się zastanawiać czemu zrezygnowałem z tempomatu, ale cóż… dwa razy w roku można się wyklinać od najgłupszych. Tym razem kląłem przez 1500 km, bo mniej więcej tyle było na tegoroczną miejscówkę – wyspę Mliet i miejscowość Seplunara.
Parę słów o mieścince… Fajna piaszczysta plaża, urokliwa zatoka w której parkują żaglówki, jachty i inne jednostki pływające … i paręnaście chałup koło tego. Oficjalna liczba mieszkańców 76. Znaczy rozumiecie .. jeśli chcecie zaszaleć, pobalować, zabawić się i ogólnie zakosztować życia towarzyskiego … to tam nie macie czego szukać. Jeśli szukacie miejsca na reset, chillout i ciszę nocną o 22 .. to już lepiej. Można jeszcze dodać kłopot z dostępem do Internetu, permanentny brak zasięgu i mój ryjek osobiście był zadowolony. Tak jak wspomniałem Seplunara jest mieścinką znajdującą się w południowej części wyspy Mliet. Sama wyspa zaskoczyła mnie niesamowicie. Mała nie jest ( około 40 km wzdłuż ) obłędnie zielona i ….. górzysta jak diabli. Samochód non stop męczył się na dwójce lub forsował zakręty na ostro pracujących hamulcach. Zresztą do dróg na tej wyspie wrócę. Kończąc … hulajnoga którą wziąłem na wyjazd stanowiła jeden z bardziej zbędnych balastów. Taka budowa wyspy ma swoje wady i zalety. O ile można liczyć na naprawdę niesamowite widoki, o tyle piesze wycieczki stają się przeżyciem dość ekstremalnym. 38 stopni i wspinaczka po 15 – 20 % pochyłościach nie do końca mieści się w mojej leniwej definicji wypoczynku. Przyznaje się .. pierwsze dwa dni pod tym względem ciut mnie zmasakrowały. Słońce, żar i ograniczenie terenowe z lekka mnie frustrowały… Parokilometrowa wycieczka do sąsiedniej laguny wydawała się jedyną rozrywką na cały wyjazd ale drugiego dnia…….. jakoś złapałem klimat i nagle okazało się to całkiem fajną odskocznią od napinania się. Leniwe wylegiwanie się w cieniu ( którego na tej wyspie nie brakuje ), taplanie się w krystalicznej wodzie przy którym żałuję, że nie znalazłem jeszcze nikogo kto takiego kloca i wodowstręta by nauczył pływać….. i spokój. Myk do lokalnej wersji Biedronki ( całkiem nieźle wyposażony sklep Spar ) i odwiedziny w jednej z dwu okolicznych knajpek wprowadziły mnie w wakacyjny rytm. Rytm w którym przestałem się spieszyć, myśleć o świecie tylko cieszyłem się tym co mnie otacza.
Zwiedzanie wyspy na piechotę odpadło ze względu na ukształtowanie i temperaturę która zdecydowanie przekraczała moje skromne możliwości. Więc początkowo wygrała spokojna wegetacja z wypadami nad lagunę odkrywanie najbliższej okolicy jednak w końcu nadszedł czas na jedną z głównych atrakcji wyspy. Obejmujący Północno zachodnią część wyspy Park Narodowy obejmujący dwa obecnie słonowodne jeziora oraz spore tereny leśne. Na miejscu bardzo miła niespodzianka, środek sezonu, piękna pogoda… i rozsądna liczba zwiedzających. Po zeszłorocznych Pliwicach po prostu bajka. Cisza spokój i bajkowe widoki. Przygotowane trasy rowerowe ( do rowerów jeszcze wrócę ) trasy na wycieczki piesze oraz stateczki którymi poruszamy się po Veliko Jezero ( Duże jezioro ). Właśnie nimi można się przedostać do znajdującego się na wyspie Sveta Marija pięknego klasztoru Benedyktynów. Na sam klasztor i wysepkę klasztorną teoretycznie wystarczyła by mała godzinka, jak by się ktoś śpieszył a zdecydowanie nie warto. Połączenie zabytkowych budynków, atmosfery miejsca i zalesionej malutkiej wysepki po której można się pobłąkać lub po prostu usiąść i się pogapić, skutecznie zniechęca do pośpiechu. Kolejny stateczek przenosi nas w kierunku Malo Jezero gdzie można zrobić sobie mały przystanek na kąpiel i odpoczynek. A i wracamy do rowerów… na każdym większym przystanku pojawiają się wypożyczalnie rowerów w których za całkiem rozsądna opłatą można sobie wypożyczyć wehikuł. I zasadniczo super poza jednym małym drobiazgiem. Jeśli sądzicie, że wypożyczycie w jednym miejscu a oddacie w innym… Cóż… to się nie uda. Każda wypożyczalnia działa niezależnie i nie współpracuje z pozostałymi. Lekka porażka. Taki jedyny mały zonk w dniu idealnym. No dobra.. drugim zonkiem był fakt, że w którymś momencie trzeba było stamtąd wrócić.
W drodze powrotnej po raz kolejny miałem szanse popodziwiać drogowe klimaty Mlietu. Przez całą wyspę biegnie zasadniczo jedna jedyna droga prowadząca z krańca na kraniec. Droga jest szalenie malownicza i w paru momentach ciut niebezpieczna. Twórcy podeszli szalenie kreatywnie do słowa bezpieczeństwo, i wijąca się po krawędziach stoków ponad parodziesięciometrowymi urwiskami czasem ma barierki .. czasem nie ma. Z jednej strony gapisz się jak urzeczony na widok który masz przed sobą, z drugiej ostro się pilnujesz by nie nauczyć się latać samochodem. Jak jeszcze w ramach podniesienia ciśnienia na zderzaku siedzi Ci śpieszący się lokals w furgonetce lub co gorsze eksportowy wariat z PL na blachach…….. Ogólnie jeździ się fajnie ale po pierwsze niech pierwszy przejazd nie będzie w nocy…. Po drugie naprawdę sugeruje pilnować znaków. Jak rzadko przy ograniczeniu do 30 …… 30 było. Zresztą często było i wolniej bo widok z szyb samochodu jadącego na krawędzi przepaści tuż nad morzem był naprawdę obłędny. Zresztą ogólnie nawet sam przejazd ta trasą stanowi wycieczkę samą w sobie. Urokliwe miasteczka schowane w samotnych zatoczkach i przyklejone do stoków oraz samotne kościółki pojawiające się znikąd zachęcały by wysiąść z auta i rozejrzeć się po okolicy. Wtedy wprawdzie dostawało się w łeb upałem… ale cóż. Zresztą ten przejazd stał się wstępem dla paru kolejnych krótkich wypadów. Czas leniwie przepływał przez palce i pomału zbliżała się kolejna wyjazdowa wyprawa. Dubrownik czekał na odkrycie…
Do samego miasta z Mljetu można dostać się na dwa sposoby, promem samochodowym a potem już na własnych czterech kółkach, lub też bezpośrednio statkiem pasażerskim. Jedna i druga metoda ma swoje wady i zalety. Samochód w Dubrowniku będzie bardziej przeszkodą niż pomocą, bo jazda po mieście do przyjemnych nie należy, a parkingi są pieruńsko drogie. Statek z kolei ma ograniczone godziny kursowania no i ląduje się dość daleko od zabytkowej części miasta, czyli albo drepczemy albo składamy daninę za komunikacje. No właśnie danina…. O ile Chorwacja jest stosunkowo znośnym cenowo państwem o tyle Dubrownik znośny już nie jest. Drogie jest wszystko i wszędzie, a już w obrębie murów zaczyna się rzeź niewiniątek. Naprawdę warto przez chwilę zastanowić się i przemyśleć plan wycieczki biorąc pod uwagę nasze plany i .. POGODĘ. Nie oszukujmy się, Dubrownik odwiedzamy głównie dla zabytkowej starówki. Jak zabytkowa starówka to mury. Jak mury … to BRAK CIENIA. Wszystkie poradniki kładą bardzo duży nacisk na to by wycieczkę po murach rozpocząć jak najwcześniej tak by ograniczyć czas spędzony na nich w upale. A do przejścia jest sporo. Mury otaczają dokładnie całe miasto i naprawdę warto poświęcić czas ( i zdrowie ) by się przejść i popodziwiać panoramę miasta i jego okolic. A i bonus wczesnych odwiedzin jest taki, że mamy szansę pooglądać miasto w miarę spokojnej atmosferze, im późnij tym więcej na murach wrażych turystów którzy jak Hunowie opanowują mury. Im później tym gęściej, głośniej i jak na mój gust … bezsensownie. Wrażenia jak ze zwiedzania metra w godzinach szczytu. Po murach możemy zagłębić się w wąskie uliczki rozbiegające się po całym mieście, lub też przejść się ( a jakże w tłumie ) głównymi arteriami miasta. Jest co zwiedzać co podziwiać i przy czym się zatrzymać. Należy tylko uważać na wycieczki. Te z Gry o Tron ( WIĘCEJ ) lub te z Gwiezdnych Wojen ( mniej ). Miasto nie ma zabytków do zwiedzenia ani historii. Miasto jest oblężone przez zorganizowane grupy homonidów z których wyróżnia się przewodnik stada z wielkim tabletem lub plikiem wydruków. Naczelny poprzez specjalne zestawy głośnomówiące opowiada gdzie była kręcona dana scena filmu, jaka była jego historia ( ujęcia znaczy się ) i dlaczego to jest takie zajebiste. Jako osoba która nie obejrzała nawet odcinak Gry o Tron byłem przytłoczony atmosferą filmowej nagonki, gadżetami które wypełzały z absolutnie każdego miejsca i brakiem historii samego miasta. No dobra .. niektóre gadżety były fajne. Kufle w kształcie czaszek, smoków itp. Były cool. Cena około 200 PLN za sztukę ( oczywiście z certyfikatem że z tego kufla pił krew sam Lord Smoków Vader ) nieco psuła ogólny zachwyt .. ale wyglądały fajnie. Przez miasto przelewają się masy turystów, raczej ciężko uświadczyć w nim ciszy i spokoju, choć można czasem zabłądzić w cicha i samotna uliczkę. Małe i większe knajpki z cenami realnymi lub też bardziej z bajki zapraszają a muzea zapraszają do odwiedzin ( za drobną opłatą oczywiście )
N i e s tety moja wycieczka dobiegła ku końcowi zanim słońce choćby zbliżyło się do horyzontu, W porcie czekał statek ( ostatni ) na Mljet i trzeba się było zbierać. Nie zobaczyłem gry świateł zachodu na murach, blasku latarni w zaułkach i życia nocnego. Statek odpłynął o 18 zabierając mnie zmęczonego, przegrzanego. Dwa tysiące zdjęć, zużyte wszystkie baterie i niesmak połączony z zadowoleniem. Czy Dubrownik powalił mnie na kolana ? Nie. Piękne i zabytkowe miasto które na prawdę warto odwiedzić, które za promocje w filmach zapłaciło cenę utraty części swojej tożsamości. Zadeptywane przez turystów, gwarne i drogie jak pierun. Fajnie by tam było wrócić poza sezonem i koniecznie na noc. By uzupełnić tą druga część albumu. Bardziej nastrojową … bez żaru słońca a z mrokiem nocy…….
Dwie główne opowieści wyjazdowe już opowiedziałem, powoli czas zbierać się do domu. Może jeszcze warto wspomnieć jedną wyprawę która była niestety porażką, pomyłką i ogólnie prawie skończyła się moim zgonem. No dobra z tym ostatnim przesadzam. Jako jedną z atrakcji wyspy przedstawiana jest Grota Odyseusza. Zasadniczo legenda mówi że jest to grota w której mieszkająca w niej nimfa Kalipso przetrzymywała Odyseusza. Nie wnikam ile grot pretendujących do tego tytułu się znajduje, ale po entuzjastycznych opisach udałem się w tamtym kierunku. Jeżeli ktoś by się spodziewał jakiegoś super dojazdu, infrastruktury turystycznej czy czegokolwiek w tym stylu, niech zapomni. Po upchnięciu z trudem samochodu pod lokalnym Sparem trzeba uderzyć z buta w kierunku wybrzeża. Niby nie jest daleko, ale słoneczko praży, a ścieżka która początkowo wije się wśród drzewek oliwnych wychodzi w końcu na odsłonięte stoki nadmorskie. Po jakiejś wieczności dochodzimy nad samą jaskinię. Już zbliżając się od strony lądu możemy przyjrzeć się wnętrzu jaskini poprzez zawalony strop, jednak najciekawsze widoki są od strony morza. No i pojawiają się pierwsze problemy. Miejsce jest dzikie i bardzo Chorwackie. Niby minimum bezpieczeństwa jest, ale bardzo minimalne minimum.
G o ł e skały i malutka pseudoknajpka przytulona do ściany tuż nad urwiskiem prowadzącym do morza. Naturalne zejście prowadzi prawie nad samo morze do którego można wskoczyć. I zasadniczo tyle. I nie żartuje .. wskoczyć, bo wejścia nie ma. Do morza dostajemy się wykonując skok z paru metrów, lub spuszczając się po linie, która jednakowoż służy do wydostania się z wody. Tak wiec osoba która po niej schodzi jest obiektem sporego zainteresowani osób które chciały by się z wody ewakuować. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo skakania… to raczej nie ma się czego obawiać, wody jest tyle, że można by było przepuścić sporą łódź podwodną i jeszcze by zostało jej wody pod kilem. Przy okazji woda jest krystalicznie czysta więc widać dno … tam w dole….. cholernie daleko w dole. To oczywiście są wywody teoretyczne, bo jako osoba nie umiejąca pływać mogłem się pogapić stojąc na skałkach i gapiąc się na tych co mieli w tym miejscu radochę. A ludzi było całkiem sporo. Po robieniu z siebie atrakcji turystycznej ( na skałkach królowały kostiumy kąpielowe przy których w swoich długich spodniach i koszuli z długim rękawem wyglądałem conieco ekscentrycznie ) czas się było zbierać. 13 z hakiem w pełnym słońcu z 3 – 4 metrów nad poziomem morza do ładnych parudziesięciu. Prawie mnie szlag trafił. Tak więc jak byście się wybierali do tej groty…. To albo się przygotujcie … albo płyńcie od strony morza ( na pewno są jakieś wycieczki ). A .. i jedno jest pewne … jeśli boicie się pływać na głębokich akwenach…. To z tej wycieczki będziecie mieli taki sam ubaw jak ja, porównywalny z lizaniem cukierka przez szybę.
Pozostały czas spędziłem raczej leniwie… czasem wypad na lagunę, czasem plażing i nicnierobing czasem jakiś mikrospacer. Zasadniczo pełne wyciszenie i relaks. Który niestety jak zwykle za szybko się skończył wraz z urlopem który nagle okazał się tak pieruńsko krótki. Wrażenia z powrotu napisałem wtedy na bieżąco.. i wicie co ? Ciągle chce tam wrócić… właśnie sprawdzałem 22 stopnie i jutro będzie pogodnie… Mam nadzieję że będzie w przyszłym roku na mnie czekać ta plaża…