Marudzenie
I znowu
Są dni niby takie same jak inne. Niby wszystko jest ok a nagle pstryk i jedna wiadomość niszczy ten spokój. I to nie chodzi o to że wiadomość jest jakaś hiobowa.
Nie po prostu jest to ta jedna zła wiadomość za dużo.
I nie ma znaczenia, że jest to pierdoła. Nie ma znaczenia, że może tej wiadomości podświadomie się spodziewałeś i oczekiwałeś.
Jak to kiedyś usłyszałem jest to o ten jeden bodziec za dużo.
Co ciekawe, jak się usiądzie na spokojnie położy kartkę ze swoimi „problemami”, to wychodzi lekka żenada. Ludzie maja większe problemy i nie marudzą. Nie siedzą gapiąc się w ścianę rozpamiętując co mogli by zrobić lepiej lub inaczej, mimo tego, że życie im się wali.
A ty siedzisz patrzysz na kartkę i zastanawiasz się, co poszło nie tak, że tak Cię to blokuje.
Zgoda … może parę problemów jest takich z gatunku … „przyzwyczaj się bo to się już nie poprawi” ale to też nie powinno aż tak tąpnąć.
Robi się Ci jeszcze gorzej, jak sobie uświadamiasz, że przestałeś panować nad wizerunkiem wesołego i uśmiechniętego. I cholera ludzie to zauważają.
Gdzieś z tyłu głowy czujesz się niewdzięcznie, że osoba o której wiesz że ma prawdziwe problemy stara się Ciebie pocieszyć.
Ale też czujesz, że nie jesteś sam. Jak rozglądasz się wokoło i widzisz że nie jesteś jakimś wybrańcem. Że spotkało to też innych, i wszyscy oni dali sobie radę. A jak inni dali to … Możesz pogadać.. popytać się, skorzystać z doświadczenia i dobrej rady.
I może nie jesteś w stanie zmienić swojego podejścia do świata, ale na pewno widzisz go w innym świetle niż przed chwilą.
Bo z jednej strony to takie wygodne. Być sam na sam ze swoimi problemami, rozdrapywać je pracowicie i cierpieć w milczeniu. Chodzić jak chmura gradowa, albo smętna mżawka i wyglądać jak siedem nieszczęść. Ale z drugiej… jakoś mało to cokolwiek wnosi do sprawy.
Tak, jest do dupy. Tak, w tym konkretnym momencie nie nadajesz się na wsparcie duchowe i portret człowieka radosnego.
ALE TO SIĘ ZDAŻA
Nie raz nie dwa nie trzy. Będzie się zdarzać, a Ty musisz się nauczyć z tym radzić.
Nie ignorować, nie zbierać w sobie. Radzić.
Umieć po zderzeniu z rzeczywistością wstać z kolan, otrzepać się i pójść dalej. Oprzeć się na tych którzy oferują Ci wsparcie, zastanowić się co możesz zrobić w danej sytuacji i po prostu ruszyć przez życie dalej.
Nie da się czekać, aż ktoś rozwiąże twoje problemy. Szukać winnych i udawać, że świat się na Ciebie uwziął. To niestety tak nie działa.
Wiem, że to co teraz pisze jest niepopularne. W erze samowspanialości, dążeniu do bycia centrum wszechświata i psychologów którzy dbaj a o zadowolenie swojego klienta poprzez udowadnianie że problem zawsze nie jest w pacjencie tylko w świecie którym go otacza.
Żyjemy w ciekawych czasach.
Z jednej strony jesteśmy bombardowani wizerunkami pustostanów umysłowych występujących w TV, lub social mediach udowadniających, że można żyć bez inteligencji i związanych z nią problemów mając odpowiedni wizerunek lub gadkę.
Z kolejnej mówią że należy myśleć o SOBIE zadbać o SWOJĄ karierę, SWOJE szczęście. Że najważniejsza jest jednostka która jest czymś wyjątkowym.
Potem za wzór przedstawia nam ludzi sukcesu. Którzy dorobili się kasy przy której nasze roczne zarobki wystarczają na waciki. I będą nam mówili, że skoro im się udało to nam także… no chyba że za mało się staramy.
Pokażą nam cukierkowy świat do którego mamy dążyć…
By w następnej sekundzie płynnie przejść do straszenia nas wojna w Ukrainie, globalna recesją i eskalacja konfliktów.
By sprzedać nam strach, zniszczenie i cierpienie.
Nasza podświadomość jest stale bombardowana informacjami. Niekoniecznie takimi które w sposób świadomy interpretujemy.
Ale takimi które podkopują naszą samoocenę lub wzbogacają katalog lęków kłębiących się nam pod czaszką.
I to jest właśnie ten moment w którym pojawia się ta jedna wiadomość za dużo.
Która wpada gdzieś do naszej głowy i wzbudza lawinę. Skojarzeń, myśli, wspomnień.
Moment w którym nasze bariery mówią nagle „ok… idę na kawę, radź sobie sam”.
I prawdę mówiąc tylko od nas zależy jak bardzo to stwierdzenie przyjmiemy dosłownie.
Bo nie musimy sobie z tym radzić sami. Jak się rozejrzymy wokół siebie zobaczymy ludzi którzy w takich chwilach wyciągnął pomocną dłoń i nas wesprą. Radą, czynem …… lub po prostu uśmiechem i swoją obecnością.
No chyba że byliśmy do tej pory takim sukinsynem, że skutecznie ludzi od siebie odstraszyliśmy. Ale to już inna kategoria problemu.
I wiecie, w takich chwilach poznaje się też czy ktoś jest Twoim znajomym dla Ciebie, czy też z interesu. Ci drudzy w tym momencie jakoś znikają.
Nie powiem, że przetrwanie takiej chwili jest proste. Nie powiem, że masz chodzić i nakładać codziennie maskę radość z gatunku „ nie ma problemu, nic się nie dzieje”. Nie powiem, że mówienie o tym, że nie dajesz sobie z czymś rady jest proste.
Nie powiem, że przy tym jak czujesz się zmęczony życiem, znalezienie siły na wejście w kolejny dzień jest czymś banalnym.
Ale z drugiej strony, jak się poddasz beznadziei łatwiej nie będzie. Tylko bardziej ponuro.
A tak jak już wiele razy pisałem, życie ma w sobie wiele radości. To, że jej nie widzisz w tym konkretnym momencie, nie znaczy, że jutro jej nie zobaczysz. Daj jej szansę i uparcie jej wypatruj.
Czasem Ty możesz być wsparciem dla innych i podać pomocną dłoń w kiepskich chwilach, wysłuchać, przytulić, poradzić. Ale przyjmij do wiadomości, że to działa w obie strony.
To są złe czasy dla nas wszystkich. Czasy w których nie dość, że świat nam się spieprzył jako całość, to jeszcze media usłużnie informują nas na każdym kroku jak bardzo to zrobił. Jedyne co pozostaje niezmienne to to kim dla siebie jesteśmy i co definiuje stwierdzenie, że ktoś mi jest bliski.
Na koniec tego nudnego monologu takie niezbyt oczywiste stwierdzenie.
Czasem gdy jest już do dupy, warto po prostu przez chwilę się odciąć. O wiadomości, od świata. Dać sobie szansę na chociaż minimalne dojście do siebie. Nad tym by się zastanowić chociażby nad tym, czy nie potrzebujemy pomocy. Nad tym by sobie powrzeszczeć, popłakać czy zrobić cokolwiek co pozwoli nam choć trochę zrzucić tego ciężaru z siebie. I nie dlatego, że jest to coś wstydliwego, tylko dlatego że wtedy łatwiej dać upust emocjom.
I pamiętajcie nie jesteście sami, chyba, że sami do tego dążycie.
PS. To co napisałem dedykuje wszystkim którzy boja się powiedzieć że coś jest nie tak, boją się być “słabeuszami”, “frajerami” i narazić się na śmiech. Czasem najtrudniej powiedzieć że nie wszystko jest ok.